Przychodził tu codziennie, gdy słońce żegnało się z dniem. Zamawiał dwie czarne kawy (gorzką i z podwójnym cukrem) i na tekturowej tacce niósł je na narożną ławkę na samym końcu molo.

Nikt go nie znał i znali go wszyscy. Niski, przygarbiony pan w brązowym berecie w kratkę. Jego twarz pokrytą siecią wąskich drobnych zmarszczek ledwo można było dostrzec, gdyż przechylony do prawego ramienia najczęściej spacerował z opuszczoną głową. Jedynie, gdy pił i rozprawiał do morza unosił brodę i patrzył gdzieś w niezmierzoną dal.

– Długo tak siedzi? – rzucił Zuzi prześmiewcze pytanie Sławek, który odwiedzał ją w pracy przez cały sezon – codziennie. Zresztą, kto by nie chciał jej tu odwiedzać: słońce, piasek, plaża, półnadzy ludzie piętrzący swoje ciała i ten wiatr niosący ze sobą miłe, wakacyjne uczucie.

– Za długo – odpowiedziała dziewczyna schodząc z wieży ratowniczej.

Zuzanna była ratowniczką wodną z powołania. Już jako dziecko uratowała z wody swojego psa, a w czasie studiów odnalazła na plaży ranną fokę i udzieliła jej pomocy. O jej heroicznym sercu rozpisywały się miejscowe media. Odtąd wiedziała, że będzie ratować z wody, nie tylko zwierzęta.

Miała w sobie coś przy czym można było czuć się bezpiecznie i nie chodzi tu bynajmniej o dmuchaną deskę czy kamizelkę ratunkową.

Oaza spokoju za jaką uchodziła, nie miała wielu znajomych, bo większość uważała ją za ponuraczkę. Tymczasem Zuzia była nieśmiałą, raczej zamkniętą w sobie dziewczyną i zamiast wyjazdów na imprezy do miasta wolała długie spacery brzegiem morza i obserwowanie ulubionych ptaków: mew srebrzystych.

Nie lubiła hałasów, dlatego najlepiej czuła się nie teraz, gdy gwar turystów zalewał ich miasteczko, a jesienią i zimą, gdy wszystko pustoszało w oczach.

– Ciężki sezon. Może dasz się namówić w końcu na tę kawkę? Na koniec tygodnia wyjeżdżam. – rzucił Sławek i wbił błagalny wzrok w koleżankę.

Nareszcie – pomyślała Zuzia oddychając z ulgą i z udawanym pośpiechem zaczęła układać kapoki przy ścianie brzozowego domku WOPR-u.

– Wolisz z pianką czy bez? – Nie dawał za wygraną – Dawaj, bo dziadek samotnik z molo wszystko wykupi!

– Odczep się już od tego dziadka, co?! Nie twoja sprawa. – rzuciła gniewnie.

Zuza na moment przestała go słuchać, bo właśnie ujrzała, że z wody wychodzi jej zawodowy partner, stacjonujący na drugiej plaży: ratownik Bartosz. Od swoich bohaterskich czynów nazwany w okolicy Bartmanem. Imponował odwagą, formą i posturą olimpijskiego pływaka. Nic dziwnego, że Zuza, jak i całe wianuszki turystek na jego widok wpadały po uszy.

– Dobra, jak nie lubisz kawy, to może skoczymy na ruchanki? – Zamruczał pod nosem Sławek.

– Co?! – Zdumiała się Zuza i tak zakrzątnęła energicznie, że już miała ochotę odwinąć Sławkowi w twarz, gdy uprzedził ją Bartman głośnym śmiechem.

– Zuzka ruchanek nigdy nie jadłaś? Jak odżywiasz się tylko goframi z kawą, to nic dziwnego.

Oburzona dziewczyna poczuła jak jej policzki czerwienieją i zdezorientowana sarknęła gniewnie udając się prędko do drewnianej budki uchodzącej za ich bazę.

Była przekonana, że chłopacy rozbawieni jej niewiedzą zaraz wejdą tu obaj. Naprędce zdjęła kamizelkę, a gdy się odwróciła: stał przed nią tylko Bartosz.

Podszedł blisko, jak nigdy dotąd i jeszcze mokrą dłonią dotknął jej policzka.

– A ze mną pójdziesz na ruchanki? – uśmiechnął się i wziął głęboki oddech – Moja mama jest z Gdańska i…

– Prostak! – krzyknęła obrzucając go lodowatym spojrzeniem, odwróciła się napięcie do wyjścia.

Oni wszyscy są tacy sami. Nie znoszę ich, nie znoszę! – powtarzała w myślach Zuza. Jak mogłam się zadurzyć w takim bęcwale? – Mówiła do siebie niemal przez łzy.

W sumie to dwa bęcwały.

Sławek, rudowłosy hulaka przyjeżdżał co roku na całe wakacje by wypożyczać swoje skutery wodne. Naiwne kobietki na widok drogiego sprzętu szybko dały się naciągać w flirty. Za to Bartek on był inny… Pomagał schorowanym rodzicom, udzielał się jako wolontariusz w gminie, dużo pracował, biegał, pływał, a w weekendy jeździł na studia z pielęgniarstwa. Dla wszystkich miły i pomocny. Aa i wyszło szydło z worka – dodała w myślach Zuza idąc szybkim krokiem w stronę wyjścia z kąpieliska.

Piasek muśnięty smugą zachodzącego słońca wyglądał jak waniliowy budyń. Chyba kogoś skręcało z głodu albo z nerwów. Zuza podtrzymała się za brzuch, gdy zauważyła, że staruszek na molo kurczowo trzyma się barierki. Co prawda była już po pracy, ale ratownikiem jest się zawsze bez względu na godziny. Wystraszona wskoczyła na schodki i dojrzała skulonego staruszka. Poruszona tym bardziej, szybko zbliżyła się do mężczyzny, sprawdziła mu ręką puls, a ten… wystraszony krzyknął: Aa zimna!

Zuzia wybałuszyła zakłopotane oczy i zasłoniła ręką usta, po czym wydukała:

– Ja myślałam, że pan… przepraszam. Słońce dziś tak mocno grzeje.

– To już zdrzemnąć się nie można na słonku? – sarknął gniewnie starszy pan.

– Już późno, może powinien pan…

– Młoda panno wiem, co powinienem, a czego nie, a jeżeli sądzisz, że wpół do dziesiątej to późna pora, to wiedz, że mam już siedemdziesiąt pięć lat i nikt na mnie w domu nie czeka. – wzruszył ramionami.

Słońce znikało za horyzontem wyjątkowo szybko. Zachód słońca wyznaczał tu czas. Chwilę po zachodzie zamykały się lokalne kawiarenki i sklepy z pamiątkami. Miasteczko było słabo oświetlone, a godziny pracy wyznaczała najczęściej pogoda. Wszystko przez zegar przy wejściu na molo. Nazywany od miejsca, gdzie stał: „Molosem”. Wielki, okrągły, w białej metalowej osłonie w wiktoriańskim stylu – stał w miejscu.

W małej nadmorskiej miejscowości znali się wszyscy, ale młodsi mieszkańcy niewiele wiedzieli już o starszych i pochłonięci swoimi sprawami nie interesowali się nimi. Młodych w zasadzie zostało tu niewielu. Co trochę udało się komuś wykształcić uciekał do Trójmiasta lub dalej za granicę kraju.

Młoda ratowniczka przysiadła się do mnie i obserwowała z troską, jak zmieniam pozycję. Nikt się o mnie nie martwił od… dziewięćdziesiątego piątego. Rany, nie chcę już liczyć. Założyłem nogę na nogę i podparłem ręką brodę. Znów zanurzając się w swoje myśl… w bezkres falujących granatowych fal. Jeszcze kwadrans i zapadnie zmrok. I dobrze.

Nigdy nie lubiłem słońca. Zdecydowanie wolałem swoją, małą, przytulną pracownie na parterze jednej z najpiękniejszych kamienic w Międzymorzu. Dłubanie w śrubkach i wskazóweczkach było moją pracą i największą pasją jednocześnie. Czajniczek z gorącą wodą, cicho nastawione radyjko, moja wiekowa lampka i… zegarki. Świat dla mnie istniał.

Do czasu.

Przymknąłem oczy i zanurzyłem się we wspomnieniach.

Zaczynałem właśnie dzień, nastawiłem wodę na kawę i wyszedłem na zaplecze w poszukiwaniu, jak zwykle, nieumytego kubka, gdy usłyszałem, jak zaskrzypiały drzwi od pracowni, a dzwonek, który wisiał nad nimi zadudnił tak mocno, że byłem pewien, iż to jakiś wściekły klient wparował tu jeszcze przed otwarciem. Zostawiłem w diabli brudny kubek z fusami i czym prędzej wyjrzałem za szmacianą kotarę. Niziutka kobietka w słomianym kapeluszu zakrzątnęła się energicznie.

Serce zabiło mi szybciej.

– Podobno to pan opiekuję się tym dużym zegarem przy molo? – zapytała cienkim głosem, aż wibrującym od emocji. Nie czekając na moją odpowiedź kontynuowała – Uprzejmie zatem donoszę, że ten zegar się spóźnia! Sugerując się na nim godziną dziewiętnastą spóźniłam się wczoraj na kolację! Jak panu nie wstyd?

Paliłem się ze wstydu, ale czując rozchodzący się po całym zakładzie jej słodkawy, jaśminowy zapach nie potrafiłem zaprzeczyć, choć nie wiedziałem, czy słuszny to zarzut. Sam rzadko wychodziłem do miasteczka. Nie lubiłem tego całego gwaru, szczególnie latem…

– Nikt panu wcześniej nie powiedział? Nie dziwię się, pewnie pies z kulawą nogą tu nie zagląda, a pan zamiast dbać o tradycję udaje, że pracuje w tej kanciapie.

Coś mi tam jeszcze nawrzucała, po czym odwróciła się napięcie i wyszła. Długo potem nie wietrzyłem lokalu… Nie chciałem by zniknął jej świeży, kwiatowy zapach…

– Sprawdzę panu tętno – przerwała teraz moje rozmyślania rzekoma wybawczyni, która wciąż tu stała.

Zmierzyłem pannę w czerwonym polarze. Niebrzydka pieguska o krótkich brązowych lokach.

– Ona też nosiła czerwony strój. – niechcący wypowiedziałem swoje wspomnienie na głos, a na myśl o tamtych dniach wziąłem głęboki oddech.

– O kim pan mówi?

– Och! Plaża nigdy nie była tak piękna, jak w dniu, kiedy na mokrym, beżowym piasku rozkładała swój kocyk w kratkę… ona. Elena. Kobieta jak z obrazka kolorowego magazynu. Choć niziutka i o krępych kształtach była tak harmonijnie i symetrycznie zbudowana, że wyglądała po prostu pysznie. Brzoskwiniową skórę chowała przed słońcem pod niewielkim błękitnym parasolem. Może i nawet nie lubiła słońca mimo tego przychodziła tu codziennie.

– Podobno pan nie lubi plaży. – przerwała mój monolog ratowniczka.

– Czasem musiałem wnurzyć się z mojej kanciapy, jak nazwała ją piękna nieznajoma. Gdy nastawiłem poprawnie godzinę w przyplażowym zegarze chciałem poinformować o tym przyjezdną damę. Widziałem ją. Wiele razy widziałem ją z mola, ale nigdy nie miałam odwagi by do niej zejść.

I tak codziennie… im dłużej zwlekałem, tym czas płynął szybciej.

Pamiętam, że była to sobota. Późnym popołudniem szykowałem się do zamknięcia i segregowałem już prace na poniedziałek… moje kolana ugięły się jak marionetce z drewna. Nie byłem już taki młody i myślałem, że nic miłego mnie w życiu nie czeka. Tego dnia, przed moja ladą znów stała ona, tym razem lekko uśmiechnięta.

– Totalna ze mnie niezdara! – zawołała Elena.

– To tak jak ze mnie. – przyznałem zaciskając zęby.

– Nie, nie, weszłam dziś do wody… z zegarkiem. Stanął, a ja… niebawem wyjeżdżam. Do stacji kolejowej daleko… Ja muszę mieć ten zegarek! Pan jest… podobno najlepszym zegarmistrzem w okolicy. – różane usta zacisnęła w wąską kreseczkę.

– Nie wiem czy najlepszym, ale na pewno jedynym. – Uśmiechnąłem się szelmowsko i po chwili dodałem – Chciałem panią przeprosić za tamten zegar. Z mojej winy spóźniła się pani na kolację, więc chciałem zaprosić na miły spacer po zakątkach klifu.
Lekko zmrużyła oczy i kiwnęła głową godząc się ochoczo.

– Robi się ciemno, a mnie sucho w gardle. – stęknąłem teraz, zerkając na dziewczynę, która jeszcze chwilę temu chciała mnie reanimować, a obecnie sama gapiła się w stronę budki ratowniczej.

Chrząknąłem, ale nie zareagowała, chrząknąłem drugi raz i jeszcze głośniej, gdy się ocknęła.

– Mogę pana odprowadzić? Proszę! To znaczy muszę. Chyba, że woli pan wezwać karetkę.

Mimo że jak na złość poczułem właśnie pieczenie w w mostku, skłamałem naprędce ratowniczkę, byle dała mi już spokój.

– Nie zostawię tu pana. Za chwilę nikogo tu nie będzie.

– Tym lepiej. Ale z ciebie uparciuch…

– Nie mniej, niż pan. – rzuciła ze szczyptą złośliwości.

Ucieszyłem się, że wreszcie sobie poszła i przechyliłem papierowy kubas by dopić ostatnie kropelki. Poniżej niewielkiego molo zacierały się ślady turytów. Gwar na plaży cichł z każdą minutą, za to morze szumiało, jakby coraz głośniej.

– Od tylu kaw przed snem może wysiąść serducho. – znów usłyszałem za plecami jej krzykliwy głos. Dziewczyna wróciła z pożyczonym kocem, przysunęła się na krześle bliżej mojej ławki i mnie nakryła. – Okej, dokończy mi pan, jak skończyła się ta nadmorska przygoda i zmykamy. – dodała oplatając dłońmi „wolny” kubek.

Ta przygoda dopiero się zaczynała. – szepnąłem z nostalgią. – Codziennie na zachód słońca kuje mnie w sercu, wracając pamięcią do najcudowniejszych wieczorów w moim już i tak za długim życiu.


Zaczęliśmy spotykać się codziennie, z początku tylko rano, króciutko przed moją pracą, a potem co wieczór, na każdy zachód słońca.

Zaraz po jej punktualnej kolacji w pensjonacie przychodziła na molo. Zamawiała nam dwie kawy, dla siebie gorzką, a dla mnie z podwójnym cukrem i zawsze na mnie czekała. Zawsze.

Mimo upływu lat, ten obraz nigdy mi się nie zamazuje. Wyczekująco zerkała w stronę zegara, który wtedy chodził punktualnie… I choć nigdy nie umawialiśmy się na konkretną godzinę, wiedziałem, że ona tu będzie.

Zuza posmutniała i z trudem wymusiła lekki uśmiech. W zadumie pocierała czubek nosa.

Po wypiciu kawy i zdaniu relacji z minionego dnia ruszaliśmy na wspólny spacer, hen kawał drogi wzdłuż morza. Lubiłem, gdy tak wiało. Zachwycałem się wtedy jej złotymi, roztarganymi wiecznie włosami i krzywą grzywką. Nigdy wcześniej i nigdy później nie czułem tak przyjemnego ciepła w środku. Byłem przekonany, że ona czuje to samo…

Gdy słońce magicznie znikało za horyzontem odwzajemniała moje uściski. Miała tak ciepłe, miłe, aksamitne dłonie. Czułem się zmieszany, ale z każdym dniem pozwalałem sobie na więcej. Ostatniego dnia, to nawet gładziłem ręką jej włosy…

Nie myślałem o końcu, chyba nie uświadomiłem sobie, że nasz czas dobiega końca. Nie zdążyłem nawet zaprosić ją do jedynej wówczas w Międzymorzu restauracji, więc na wyjazd sam usmażyłem i zapakowałem jej w ozdobne pudełko ruchanki.

– Słucham? – przerwała mi dziewczyna, krzywiąc się i robiąc wielkie oczy.

– Ech, myślałem, że mnie słuchasz. – To płaskie racuszki z ciasta chlebowego. Na Kaszubach podajemy je z jabłkiem. Nie lubisz ich?

– Słucham! – odparła ze zdumnieniem, rozglądając się natychmiast po plaży – I? Nie wyjechała?

Wyjechała. A ja nie zdążyłem wyznać jej moich uczuć. Ba, nawet nie poprosiłem by została… Obiecała pisać listy, ale nigdy żadnego nie dostałem. Codziennie zamykałem zakład i wychodziłem na zachód, mając nadzieję, że pewnego dnia, ona będzie czekać tam, gdzie zwykle, że wróci, że też żałuje… Z każdym tygodniem, miesiącem i porą roku traciłem nadzieję. Pewnego razu nasz miasteczkowy „Molos” zatrzymał się na godzinie dziewiętnastej. Obiecałem sobie, że już nigdy go nie naprawię. Niech ludzie się spóźniają, spieszą, mylą, co mi tam… A teraz… Może mój życiowy czas się kończy, ale moje myśli o niej… nigdy.

Silny wiatr przerwał moje wspomnienia. Zarzuciłem pożyczony koc pod samą brodę i zmieniłem pozycję, by nie zdrtętwieć tu na dobre. Z najbliższej smażalni dolatywał zapach frytek i zużytego oleju. Nic się tu nie zmienia od lat…

Dziewczyna wstała i patrząc na mnie jakby z politowaniem: przeprosiła.

– Nie masz za co dziecko, leć do domu, ja jeszcze posiedzę. – mruknąłem.

– Nie ma mowy. – Pokręciła głową. – Wracamy razem.

Zuza rano w drodze na plażę mijała grupę wyjeżdżających turystów. Jak to lato przeleciało. Tak prędko! Przyspieszając kroku, obiecywała sobie w myślach, że przeprosi Bartka za swoje zachowanie. Przecież tak go lubiła, całe lato liczyła, że w końcu uda im się szczerze porozmawiać, nie tylko o pracy. Czuła jego przeszywający wzrok i uwielbiała gofry, które bez pytania przynosił jej co rano i kładł bez słowa na stolik. I tyle, nigdy nic więcej. Ech, po prostu za dużo sobie wyobrażała…

Gdy po kilku godzinach dyżuru: wpatrywania się w rozwrzeszczane mewy, schodziła po drabince z wieży ratowniczej, na dole wpadła wprost w ramiona Sławka.

– Zostaw mnie! Raz na zawsze! – wykrzykiwała, odskakując jak poparzona.

– Spokojnie, przyszedłem się pożegnać. Tak. Na zawsze. Za rok już mnie tu nie będzie, rozwijam firmę i uderzam do Chorwacji. Na tej wiosce nic się nie dzieje. Nuda. Same żądne wakacyjnych przygód przyjezdne, a jedna miejscowa to samotniczka. Wszyscy żegnają dziś na imprezie Bartmana, tylko ty wolisz tu siedzieć.

– Żegnają? – zawahała się, aż zakręciło jej się w głowie.

– Nie wiedziałaś? Też stąd spada. Dostał staż w szpitalu i wraca do Gdańska. Zostaniesz tu sama, ale chyba lubisz oglądać zachody słońca w pojedynkę. Cześć. – burknął pod nosem i odszedł.

Nawet nie odwróciła się za nim. Poczuła ulgę, że nie będzie musiała więcej go znosić, a jednocześnie łzy napłynęły jej do oczu… Trochę z żalu i złości na Bartka. Nawet jej nie zaprosił… I tak by nie poszła – dodała sobie w myślach animuszu.

Zmęczona dniem usiadła na zimnym piasku. Po plaży spacerowała już tylko garstka ludzi. Wtulona w siebie para minęła ją przysypując piaskiem jej bose stopy. Niebo zachmurzyło się na wpół fioletowo i wszystko wskazywało na to, że romantycznego zachodu dziś nie będzie. Już miała wstawać, ubrać się, gdy zobaczyła taką, jak jej – pracowniczą bluzę. Tylko oni mieli takie same czerwone polary.

Uniosła głowę i ich spojrzenia się spotkały.

Nie potrafiła się gniewać, gdy ujrzała Bartka z bliska. Ten chłopak roztaczał wokół siebie hipnotyzujący czar. Z mocną opalenizną wyglądał jeszcze lepiej, niż na początku wakacji, gdy tak marzyła by lepiej go poznać.

Bez słowa podał jej suchego gofra owiniętego w kilka białych serwetek.

– Spóźniony, ale jest. – oznajmił i nawet nie zauważył, że niechcący kopnął na nią piasek.

Wstała i podeszła bliżej. Serce biło jej jak szalone.

– Pakowałem się od rana. Prosiłem Sławka, by Ci przekazał, że złożyłem wypowiedzenie i nie przyjdę, ale… wiedziałem, że o tej godzinie jeszcze tu będziesz… – westchnął – Aa wiesz, że nasz zegar przy molo wreszcie chodzi! Wyobrażasz sobie? Tyle lat! – dodał z entuzjazmem.

– Serio? Szkoda, że nie można go cofnąć o kilkadziesiąt lat! – ledwie przełknęła ślinę.

– Czas to tylko chwile postępujące po sobie. Dobrze, że mocne, prawdziwe uczucie go nie zna. Może tak trwać, póki żyjemy.

W tym momencie Zuzia nie wiedziała, czy nie przedłużać i od razu pocałować go w usta, czy ugryźć pachnącego gofra… gdy dojrzała stojącego na molo dziadka w brązowym berecie w kratkę. Na barierce stały dwa kubki. Machał do nich serdecznie. Oboje odwzajemnili gest uśmiechem.

– Może dołączymy do pana zegarmistrza? – rzuciła znienacka.

– Chodźmy! Chcę mu podziękować, że „Molos” znowu działa. – skinął głową z przekonaniem Bartosz i wciąż się uśmiechając chwycił ją mocno za rękę.

♥ ♥ ♥

Uśmiechnęliście się? 🙂 Mam nadzieję, że tak! Mimo że lato właśnie ucieka nam jak czas pomiędzy palcami… tym letnim opowiadaniem chciałam pozostać jeszcze nadmorskim klimacie, a jednocześnie wprawić Was już w nostalgiczny okres, który przed nami.

Na blogu, jak w życiu, trochę zmian: mniej sesji (nie znaczy mniej zdjęć :)), a więcej słowa. Chciałabym by moja strona lifestylowo-fotograficzna pomieściła teraz także teksty, takie jak ten oraz najnowsze informacje z mojej działalności.
Już nie tylko projektów foto, ale także… aż boję się tego wypowiedzieć… mojej Książki ♥ 🙂 która wierzę, ujrzy światło dzienne na początku przyszłego roku. Więcej opowiem Wam niebawem.
Dziękuję za każde dobre słowo ♥ .

Related Post

Podziel się